sobota, 24 grudnia 2011

Magiczny czas...


Magiczny czas, nieuchwytne chwile radości, ciepła rodzinnego i tego czegoś, co trudno nazwać słowami. Tego wszystkiego życzę Wam na te święta, bardzo Wam dziękuję za tyle komentarzy pod poprzednim postem. Teraz dla mnie zapracowany czas, więc nie wiem, kiedy znowu tu wrócę, zatem do zobaczenia i jeszcze raz bardzo dziękuję.








"Tak nie wiele", słowa tej piosenki śpiewanej przez moją przyjaciółkę, siostrę od serca mówią wszystko, więc jeżeli macie chwileczkę czasu posłuchajcie.




poniedziałek, 12 grudnia 2011

Z myśli poskładane



Ten post będzie wielowątkowy, bo jak sam tytuł mówi,  muszę w trakcie jego pisania poskładać myśli, które od paru dni kłębią mi się w głowie. Tak na początek chciałabym pokazać Wam, jak wyglądało święto w Lanckoronie "Anioł w miasteczku".  Raz do roku właśnie w grudniu na Lanckoroński rynek przybywają zarówno Anioły, jak i Diabły. Odbywa się wtedy kiermasz, na którym można kupić przeróżne cuda.Lanckorona to urokliwe miasteczko, przepięknie położone, rozciągają się stąd bajkowe widoki na góry, Lanckoronie poświęcę jeszcze oddzielny post, dzisiaj chciałam Wam króciutko pokazać święto Anioła.






























Wracając do moich nieposkładanych myśli. Od paru dni, jako, że czas przedświąteczny, w naszej chałupie pachnie piernikami, suszonymi pomarańczami i jabłkami, te właśnie zapachy powodują, że moje myśli biegną sobie gdzieś wstecz i wyłaniają z zakamarków pamięci wiele wspomnień i obrazów. Ten rok jest dla nas wyjątkowy i rzec by można przełomowy, jest to rok, który tak na dobre wskazał nam kierunek, w którym zamierzamy podążać, rok zmian, postanowień, rok pisania bloga.
Jak to z Jaworzynami i chałupą było wszyscy już wiedzą, ale za to Jolinkowo narodziło się niedawno, zaledwie dwa lata temu, a tak na poważnie i z pełnym rozmachem jest to pierwszy rok naszego Jolinkowa, z kózkami i planami na przyszłość. Kupując ten dom i przenosząc się na Jaworzyny, nie zakładaliśmy prowadzenia agroturystyki, ja miałam swoją prace, którą wykonywałam przez internet, Tomek takowoż. Żyliśmy sobie więc, powolutku remontując to nasze szczęście i jakoś wiązaliśmy koniec z końcem, ja dużo czasu poświęcałam ogrodowi, bo okrutnie lubię tą robotę. Życie niestety lubi nas zaskakiwać i pewnego dnia zostałam bez pracy.


Czego ja nie robiłam żeby tylko zostać na tych moich Jaworzynach, imałam się dosłownie każdej roboty, niczym "tonący brzytwy". Nasz sąsiad od dawna szukał kogoś, kto zajmie się koszeniem jego ogrodu, nie wahałam się ani chwili i tak przez dwa sezony, raz w tygodniu zasuwałam za kosiarką kosząc działkę nachyloną pod dużym kątem, mięśnie rąk i nóg miałam niczym po najlepszej siłowni, a opaleniznę rodem z Lazurowego Wybrzeża, myślałam nawet o założeniu własnej firmy obsługującej okoliczne ogrody. Tomek usiłował nauczyć mnie swojego fachu, czyli składu i łamania książek. Matko Jedyna ślęczałam przy komputerze starając się rozgryźć wszystkie tajniki tego rzemiosła i muszę Wam powiedzieć, że wyć mi się chciało, tak mi to strasznie nie szło.







Pierniki, właśnie to ten zapach sprowokował moje nieposkładane myśli. Dwa lata temu, tak gdzieś na początku grudnia, upiekłam sobie piernikową chatkę, całe popołudnie ją składałam i ozdabiałam. Wieczorem usiadłam i patrząc na to moje "dzieło", pomyślałam sobie, że może by tak zawieźć ją do sklepu na dół, a nóż znajdą się chętni na takie piernikowe szaleństwo. Nie mówiąc nic Tomkowi i jednocześnie nie wiążąc z tym faktem wielkich nadziei, zawiozłam domek na dół, pani Ala postawiła go w widocznym miejscu i powiedziała, że jak ktoś będzie chciał zamówić, zadzwoni do mnie. Tego dnia pojechałam do Krakowa, do mojej przyjaciółki i miałam zostać u niej na noc. Wieczorem, zadzwonił do mnie zdezorientowany Tomek z wiadomością, że pani Ala zamawia jakieś domki z piernika, a on nie wie o co chodzi. Radość moja była ogromna, natychmiast wróciłam na Jaworzyny i od tego momentu nasz dom zamienił się cały w chatkę z piernika. Od rana do wieczora piekłam piernikowe domki, łuskałam orzechy, mieszałam zaprawę lukrową i projektowałam, niczym szalony architekt. Każdy, kto przekraczał próg domu, natychmiast był angażowany do jakiejś czarnej roboty, a zapach korzeni i cynamonu na długo wypełnił każdy zakamarek domu.









Nasz dom zawsze tętnił życiem, ciągle ktoś przyjeżdżał lub wyjeżdżał, przyjaciele, przyjaciele przyjaciół, szukający ukojenia dla zszarganych nerwów i złamanych serc. Bywało i tak, że ktoś wpadł na chwilę, a został na całe życie, tak jak Gosia, to ona wymyśliła Jolinkowo i na któreś święta zjawiła się z piękną starą dechą, na której widniał napis "Jolinkowo fabryka aniołów", Maciek, Maja, Dorota, Anita, Magda i wielu, wielu innych, ten dom posiada dar przygarniania ludzkich dusz.






Tak więc miotałam się na prawo i lewo, wymyślałam wciąż nowe sposoby zarobienia jakichś pieniędzy, miewałam straszne doły, aż w końcu postanowiliśmy, że spróbujemy po prostu przyjmować Gości i tak zostałam rolnikiem i powstało Jolinkowo, a w ślad za nim mój blog, żebym mogła zanudzać Was moimi nieposkładanymi myślami. Jak mieli przyjechać pierwsi Goście byłam w takim stresie, że mało brakowało, a uciekłabym w lasy i knieje, zostawiając Tomka na posterunku. Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że nie zamieniłabym tego zajęcia na żadne inne, po prostu robię, to, co lubię, zajmuję się domem, zwierzętami, mam te swoje Jaworzyny, a jednocześnie poznaję wspaniałych ludzi, skłamałabym pisząc, że jest to tylko łatwe, lekkie i przyjemne, bywa też stresujące i męczące, każdy medal ma dwie strony, tak jak i piernik zresztą. Mam nadzieję, że jakoś udało mi się stworzyć coś z tych rozbieganych myśli, chociaż odnoszę wrażenie, że one wciąż gdzieś gnają i nie dają się tak łatwo okiełznać, dlatego może zakończę już to nieposkładane pisanie, bo mi się nowe wątki namnożą, ale zanim to uczynię chciałabym jeszcze Wam coś zaproponować. Jak już wspominałam w styczniu minie rok pisania mojego bloga (wszelkie skargi i zażalenia proszę kierować do mojej jedynej córci Mariki i jej męża Jarka, bo to oni są sprawcami powyższego faktu) długo myślałam jakby uczcić ten dzień, bo jest on dla mnie wyjątkowy. Upiekłam ciasteczka, ale myślę, że to nie wystarczy, jesteśmy ich fanami, są to wyjątkowe ciasteczka, które pieczemy według pilnie strzeżonego przepisu Tomka Babci, jeżeli będą chętni, podzielę się nim.





 Dlatego, bardzo proszę wszystkich zainteresowanych weekendowym pobytem w Jolinkowie dla dwóch osób o pozostawienie komentarza pod tym postem wyrażającego takową chęć. Spośród Was wylosujemy w sposób magiczny, osoby, które będą naszymi Gośćmi, termin pobytu ustalimy z wygranymi po losowaniu. Zatem przemyślcie wszystkie za i przeciw i zapraszamy do zderzenia wirtualności z rzeczywistością. A teraz już zmykam, bo myśli gnają niebezpiecznie. Ano, ano, każdy z Was, nawet osoby nie posiadające bloga, może zostawić swój komentarz, losowanie odbędzie się w dniu napisania mojego pierwszego nieśmiałego posta 12 stycznia.














Ciasteczka Babci Zosi
80 dag mąki
1 i pół kostki masła
pół kostki smalcu
5 łyżek cukru pudru
4 żółtka
2 łyżki śmietany
Lukier
4 białka
2, do 2 i pół szklanki cukru-zwykłego
cukier waniliowy
makutra
dobra pałka do ucierania :)

Z powyższych składników zagniatamy ciasto, jak na makaron, można dodać więcej śmietany, jeżeli nie będzie się chciało zagnieść. Rozwałkowujemy na stolnicy - naszym zdaniem im cieńsze, tym lepsze. Kieliszkiem do wódki (wcześniej ją wypiwszy :) wykrawamy ciasteczka, może być foremka do ciasteczek o dowolnym kształcie, byle rozmiarem zbliżona do kieliszka. Ja tym razem użyłam gwiazdki i wyszły super. W czasie jak my zagniatamy ciasto, z białek i cukru jakaś silna ręka uciera lukier, nic nie kombinujemy na skróty, żaden mikser, po prostu makutra, drewniana pałka i silne ręce. Lukier ma być gęsty, taki żeby nie spadał z noża. Można dodać więcej cukru jeżeli jest za rzadki. Na każde ciasteczko nakładamy nożem, bądź szprycą cukierniczą lukier i do piekarnika nagrzanego do 180 stopni, pieczemy tak do 15 minut, można zaglądać, żeby ocenić stan upieczenia. Ciasteczka są pracochłonne, najlepiej robi się je na cztery ręce, mnie samej ich upieczenie zajmuje 2 do 3 godzin, nie zapomniałam tu nie dajemy żadnego proszku do pieczenia i ważne jest, żeby ciasteczka były małe, tak na raz do buzi, ponieważ są bardzo kruche i rozgryzanie ich kończy się pokruszeniem, jeżeli lubicie smak bezy połączony z kruchym spodem, będziecie zachwyceni. Babcia ma już ponad 90 lat, to i przepis też nie młody.

środa, 7 grudnia 2011

Dary nieba


Dzisiejszy poranek obudził mnie bielą śniegu, wszystko dookoła przykrywała 20 centymetrowa warstwa puchu. A jednak Mikołaj nie zapomniał o nas, co prawda spóźnił się o jedną noc, ale dotarł i przywiózł nam wspaniały prezent.  Psy oszalały z radości, co innego kozy, które postanowiliśmy wziąć na spacer, zdawały się mówić "Co jest grane? Po jasną anielkę wywlekliście nas z cieplutkiej koziarni?", Fidel i Hrabianka brykali po śniegu, natomiast Galicja, nieco obrażona czym prędzej uciekła do koziarni i po swojemu meeeczała pod nosem, że chyba nas...nie napiszę, co dalej zameczała.






























Dary nieba, niezwykle cenne, niezbędne do życia dla ludzi i zwierząt. Od dłuższego czasu wpatrywaliśmy się w niebo, na którym niezmiennie gościło słońce i martwiło nas to. Zapewne wielu z Was zdziwi się, jak można nie cieszyć się z pięknej, słonecznej pogody, ano można. Nie padało u nas od sierpnia, ziemia wyschnięta do granic możliwości, wszystkie górskie potoczki w okolicy zamieniły się w wyschnięte kamieniste koryta, zboża ozime nie wzeszły - zabrakło im życiodajnej wilgoci. Taka sytuacja jest w wielu miejscach w Polsce, wielkie rzeki zamieniają się powoli w malutkie rzeczółki, Raba zwykle rwąca i szeroka płynie leniwie, zalew w Dobczycach odsłania coraz więcej piaszczystych wysepek. Takiej sytuacji nie było, jak wyczytałam od 70 lat.
Z niepokojem zaglądamy do naszego ujęcia, woda jeszcze jest i cieknie wolniutką stróżką, ale na jak długo jej starczy, jeżeli nie spadnie deszcz,  albo śnieg, który za chwilę stopnieje i zasili wysuszoną ziemię nim mróz ściśnie wszystkie jej grudki.
Mieszkając tu w górach nauczyłam się szanować wodę, bo bez niej nie ma życia, zanim do naszej chałupy popłynęła bieżąca, zanim można było odkręcić kran i umyć się pod prysznicem, nanosiliśmy się jej ze źródełka wiadrami i to wyrobiło we mnie olbrzymi do niej szacunek. Nawet teraz, kiedy ją mam w chałupie staram się nie wylewać jej bezmyślnie, jak to nieraz czyniłam mieszkając w Krakowie. Niestety, my ludzie nie umiemy szanować tego, co zostało nam dane, a co, jak widać kiedyś może się skończyć. Szafujemy na prawo i lewo tym darem, jakby był studnią bez dna, niekończącą się przyjemnością.  Kiedyś ludzie zużywali dużo mniej wody, nie do pomyślenia było, żeby brać prysznic dwa razy dziennie, u mnie w domu, jak byłam małą dziewczynką sobota była dniem kąpieli dla całej rodziny, w ciągu tygodnia myło się ręce, nogi, twarz i wiadomo co i jakoś, nikt nie śmierdział.
Wkurzają mnie dziennikarze, którzy w radiu czytając prognozę pogody, pocieszają wszystkich "dzisiaj możliwe tylko przelotne opady deszczu".
 Moje życie w mieście wyglądało zupełnie inaczej, niż to w górach, nie wyobrażałam sobie, jak można wstać rano i nie wejść pod prysznic i to samo należało powtórzyć wieczorem, to było tak oczywiste, jak to, że wstaje słońce. Mieszkam tu już 6 lat, przez ten czas nauczyłam się wielu rzeczy, pewnie jeszcze nie jedno przede mną, prysznic biorę - nie powiem Wam ile razy w tygodniu, bo to zależy od sytuacji, ale na pewno, nie dwa razy dziennie i o dziwo żyje, choć kiedyś wydawało mi się, że nie da się bez tego żyć. Powiem więcej, skóra ma szansę wyprodukować własną warstwę ochronną, kiedy nie traktuję jej bezustannie chemią, bo czymże innym są te wszystkie żele i mydła? Dlaczego ludzie mają coraz więcej problemów alergicznych ze skórą? Jeżeli my Wszyscy nie zaczniemy poważnie traktować darów nieba, takie oto przedmioty wrócą do naszych domów, a prysznicować będziemy się pod konewką.


 Tak więc Mikołaj był w tym roku dla nas łaskawy, teraz też pada śnieg, oby przed solidną zimą i mrozem stopniał i zasilił wszystkie górskie źródełka. Ja krzątam się już świątecznie, zaczynam robić ozdoby. Część pierników upieczona, teraz czas na dekorowanie, nad piecem suszą się pomarańcze. W tym roku po raz pierwszy robimy Boże Narodzenie dla Gości, nasza chałupa przyjmie pod swój dach 5-osobową rodzinę i muszę się przyznać, że trochę mnie to stresuje. Chciałabym, żeby wszystko było perfekcyjnie, żeby nasi Goście spędzili u nas niezapomniane święta, tak więc trzymajcie kciuki. Pozdrawiam Was serdecznie i zmykam do przedświątecznych obowiązków.