poniedziałek, 27 lutego 2012

Stacja



Od dłuższego czasu mam wrażenie, że wsiedliśmy do jakiegoś pociągu, którego maszynista nieprzerwanie gna naprzód, żeby to jeszcze była spokojna podróż, gdzie to można z pasażerami pogawędzić, książkę poczytać, czy porozmyślać. O nie, ta niekończąca się podróż owocowała w rozliczne przygody, czasami zabawne, aczkolwiek mało pożądane. Jak to z Galą i Lutkiem było pisałam już w poprzednim poście, sporo nas to nerwów kosztowało, ale było, minęło, zapanował chwilowy spokój. Do czasu tlustego czwartku, o którym to Tomek szczegółowo wkradłszy się na mojego bloga opowiedział. Zasypało nas, oj zasypało, ale co się dziwić, jak to nasz sąsiad powiedział, "przecież luty na kalendarzu, to i jeszcze z meter śniegu spadnie" i spadło, mało tego wciąż to białe szczęście sypie się na nasze skołatane głowy, gdyby nie pomoc Gminy, która koparkę do nas wysłała, pewnie do wiosny tkwilibyśmy w chałupach, drepcząc z plecakami po prowiant. Dwa dni koparka pracowała na naszej drodze, żeby nas do cywilizacji przyłączyć, ale się udało, za co wypada Gminie Tokarnia, a w szczególności naszemu Wójtowi serdecznie podziękować, co niniejszym czynię.
Gala z Lutkiem byli w domu cztery dni, naiwnie myśleliśmy, że jak wrócą do koziarni zapanuje sielska idylla i tu się zdziwiliśmy, bowiem okazało się, że dziewczyny zaczęły się między sobą prać niemiłosiernie. Prym wiodła Hrabianka, która na swoich rogach chciała roznieść Galę, a ta nie była jej dłużna, mimo iż rogów nie posiada, walczyła jak lwica. Cóż było robić, trzeba było panny rozdzielić i tak Gala z Lutkiem zamieszkali w jedynce, a Hrabianka z Fidelem razem. Myśleliśmy, że jak Hrabiostwo urodzi, zmienią się relacje między matkami i znowu będą mogły w zgodzie wychowywać swoje dzieci. Mijał dzień, za dniem Hrabiankowy brzuch opuszczał się coraz niżej, czyli blisko już - myślimy. Jednego dnia, jak co rano zaniosłam kózkom owies, Hrabianka wpałaszowała swoją porcję i wszczęła burdę z Fidelem o jego miskę, tak, że nic nie wzbudziło moich podejrzeń, więc ze spokojem wróciłam do chałupy i zaczęłam przygotowywać obiad dla gości. Tak gdzieś koło południa Tomek poszedł zajrzeć do koziarni. Wraca i mówi, że Hrabianka wylizuje drugiego koźlaka, pognałam tam i zobaczyłam dwa mokre białaski, stojące na chwiejnych nóżkach. Masz ci babo placek, co my teraz zrobimy z Fidelem, baliśmy się zostawić go w jednym boksie z maluchami, żeby ich przypadkiem nie rozdeptał. Do wieczora zbijaliśmy przegrodę dla kozła, zamiast obiadu, była obiadokolacja, a ja do pierwszej w nocy latałam do maluchów, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. Następny dzień nie był wcale lepszy, Tomek poszedł do kóz i nagle wbiega do chałupy wrzeszcząc coś niezrozumiałego. Okazało się, że Fidel tak był ciekawy co też dzieje się w przegródce Hrabianki, ze spadł Tomkowi na głowę forsując przegrodę, dobrze, że nie trafił w żadnego malucha, bo byłaby z niego miazga. Wymyśliliśmy, że damy Fidela do Gali i Lutka, który już podrósł i nie tak łatwo go rozdeptać i tu znowu pojawił się problem, bowiem dowiedzieliśmy się od znajomego hodowcy kóz, że po upływie trzech tygodni od porodu, kozy są gotowe do rozrodu, czyli, jeżeli zostawimy Fidela z Galą, jak nic za jakieś pięć miesięcy będziemy szczęśliwymi posiadaczami nowych małych koźlaków, a gdzie moje sery, mleko? Ręce mi opadły i powiem Wam szczerze miałam moment zwątpienia, tyle komplikacji, nieprzewidzianych wydarzeń, jeszcze raz się okazało, że o hodowli kóz nie mamy zielonego pojęcia. Cały następny dzień Tomek rżnął i przybijał deski, ja uszczelniałam szpary między balami słomą, przyszła odwilż, deszcz lał nam na głowy, wiatr smagał po plecach i tak zbudowaliśmy oddzielny boks dla Fidela. Chwilowo zapanował spokój, każda kózka ma swój oddzielny boks, tak, że niechciane ciąże, tudzież lądowanie Fidela na Tomkowej głowie, nam nie grożą. Pociąg zwolnił bieg, może maszynista też się trochę zmęczył, my łapiemy oddech, a maluchy rosną. Lutek biega i dokazuje, ćwiczy skoki i podskoki i tak sobie myślę, że warto było wsiąść do tego pociągu, mimo zmęczenia, nerwów, nieprzewidzianych okoliczności, jak idę do koziarni i patrzę na te nasze kózki, to zapominam o trudach i o tym, że kiedykolwiek wątpiłam. U nas po chwilowej odwilży nadal zima, śnieg sypie i mróz niewielki trzyma, oj dała nam w tym roku ta biała pani popalić, nie tylko w piecach.



































Fot. T. Olszówka

Fot.T. Olszówka

Fot. T. Olszówka

Fot. T. Olszówka

Fot. T Olszówka

sobota, 25 lutego 2012

ekspresowo

bowiem mam wrażenie, że wsiedliśmy do jakiegoś szalonego pociągu, który gna nieprzerwanie i po drodze funduje nam rozliczne atrakcje. Hrabiankowa rodzina powiększyła się o kózkę i koziołka, obydwa bieluśkie i śliczne, wszyscy mają się dobrze, tylko my trochę z zadyszką. Dziękuję za maile i komentarze, przepraszam za słabą frekwencję na moich ulubionych blogach i obiecuję poprawę.

czwartek, 16 lutego 2012

Tłusty czwartek...

[treści i uczynki autorstwa Tomka, ja w tym czasie pilnowałam garów i ognia]

Zaczął się w środę wieczorem, chyba jakoś jeszcze przed północą... czytając ksiażkę z zaintrygowaniem nasłuchiwałem odgłosów zza okna - coś jęczało przeciągle w okolicach stodoły, albo powywało ukradkiem w polach, kurzyło białym tumanem to znowu osypywało się po oknach, ale niewpuszczone oknem próbowało wcisnąć się do domu kominem. Jednym słowem zadymka jakiej nie było przez całą zimę i wszystko wskazywało na to, że rano będzie ciekawie...
Już po 7 obudziły mnie złorzeczenia Jolki, że jakoby do stodoły, do kóz nie dotrze. Zwlokłem się z łóżka otwierając jedno oko, a potem drzwi na zewnątrz. Faktycznie, śniegu na samej werandzie było tyle, że pies Słonina wystawił nos, wpadł nim w zaspę i cofnął się ze wstrętem. Dalej w zasadzie świat zamieniał się w białą pofalowaną pustynię, w którą jakoś nikt z nas nie bardzo miał ochotę wskoczyć.
Jednak kozy darły się o swoje, po kawie trzeba było wziąść się za łopatę. Ścieżka do koziarni, samochód, dojście do drzewa poskładanego za domem - godzina porannej gimnastyki i powstały labirynty białych korytarzy. Za to droga przez wieś nie istniała, ale słychać było optymistyczny odgłos odpalanego traktora. Otrzepałem się z łopatowania i ledwo zacząłem wciągać zasłużone śniadanie, zadzwonił telefon, że traktor przejechał
50 metrów i się zakopał. Odkopaliśmy go w 6 osób po to, aby po przejechaniu kilku metrów zakopał sie jeszcze bardziej. Wykopaliśmy go drugi raz, polazłem do domu, ściągnąć co mokre (większość). Była chyba 11 i czułem ogarniający mnie kryzys. Zadzwoniłem do samodzielnego referatu ds. zarządzania kryzysowego, Gmina obiecała, że spróbują nas odśnieżyć, ale nie wiedzą kiedy będą mieli moce (nie tylko u nas 'pobieliło'). W międzyczasie traktor zakopał się po raz trzeci. O 13 traktor był po trzykroć odkopany i dzielnie choć w poślizgach zaczął jechać drogą przez naszą Zawadkę. Przebrałem się w wysuszone ciuchy po pierwszym przemoknięciu, Gmina zadzwoniła, że odnalazła moce, ale najwcześniej wyjadą do nas jutro.
Polazłem na dół za traktorem, coby zobaczyć i pomóc przy ewentualnym odkopywaniu go po raz czwarty... ale nie trzeba było, bo urwał się pług jak zjeżdżając wpadli w zostawione z zimowej zrywki drzewo sprytnie ukryte pod śniegiem. Wróciłem do chałupy, gdzie nasz gość - Kasia z 4 letnim Szymkiem coraz bardziej rozstawała się z myślą, że dotrą dzisiaj do Krakowa. Przebrałem się w nowe suche ciuchy, przepakowaliśmy walizki w plecaki, dzieciak całkiem zadowolony z przygody wsiadł na sanki i ruszyliśmy w 5 kilometrowy spacer ku cywilizacji. W miejscu samochodu znaleźliśmy igloo klasy A. Odkopaliśmy, odśnieżyliśmy, pomachałem na pożegnanie. Jak wyszedłem około 15 to wróciłem po dwóch godzinach, akurat przed zmrokiem. Piwko sobie kupiłem i pączki, fajnie.
PS. Chcemy podziękować wszystkim biorącym udział w dzisiejszym tłustym czwartku, czyli naszemu sąsiadowi Bogdanowi, który dzielnie zmagał się z lawinami śnieżnymi, całej jaworzyńskiej młodzieży, bez której traktor stałby w zaspie do wiosny, oraz Gminie Tokarnia za chęci i moce, poradziliśmy sobie, ale warto wiedzieć, że w sytuacjach kryzysowych nie jesteśmy sami.



































sobota, 4 lutego 2012

Lutek i refleksje


Naczytaliśmy się w mądrych książkach i w internecie, po czym poznaje się że koza wkrótce będzie rodzić. Wydawało nam się, że tacy mądrzy jesteśmy, koza miała nie jeść, pokładać się i wstawać, więc obserwowaliśmy pilnie Gale. Nic takiego się nie działo, jedynie w środe wieczorem po karmieniu, Galusia zaczęła meczeć, meczała tak przez chwilę i przestała. Jeszcze do niej zaglądaliśmy, ale nic się nie działo. W czwartek rano, poszłam do nich z owsem, Galusia wpałaszowała jak zwykle pierwsza, znowu pomekując pod nosem i trzymała się cały czas jednego rogu boksu, czego wcześniej nie robiła. No pomyśleliśmy sobie, że chyba się szykuje, mamy dużo czas, przecież żadne wody nie odeszły, nic takiego się nie dzieje. Tomek pojechał na dół odebrać zamówioną lampę do ogrzewania koźlątek, miał jeszcze wpaść do apteki po różne potrzebne rzeczy przy porodzie, po jego powrocie mieliśmy oddzielić Hrabiankę i Fidela od Gali, baliśmy się, że mogą jej przeszkadzać. Ja biegałam do koziarni, idę raz, nic się nie dzieje, minęła godzina, idę drugi raz. Wchodzę i widzę Fidela i Hrabiankę, stojących róg przy rogu wpatrzonych w Galę, która wylizuje malutkiego koźlaka ledwie stojącego na chwiejnych nóżkach. Pomna mądrości naczytanych w książkach, poleciałam do chałupy nalałam garnek ciepłej wody, wymieszałam z glukozą i biegiem z powrotem, po drodze złapałam jeszcze ręcznik, żeby malucha osuszyć, w koziarni było - 3. Na to wszystko przyjechał Tomek, któremu wrzasnęłam że Gala urodziła. Od tego momentu zaczęliśmy nagrzewać koziarnię, Tomek zawiesił lampę do ogrzewania, niestety okazało się że lampa działa jak sama chce, po prostu jest wadliwa ogrzaliśmy dmuchawą do 2 stopni. Cały dzień przesiedziałam w koziarni, nadzorując ogrzewanie. Wieczorem zdecydowaliśmy, że zabieramy malucha z Galą do domu. Na dworze -25, musiałabym tam siedzieć całą noc grzejąc pomieszczenie, maluszek trząsł się z zimna, zagrzebałam go w słomie a on zasypiał trzęsąc się. Gdybyście to widzieli. Ciemna noc, piękne gwiazdy trzaskający mróz, ja z owiniętym w kożuch koźlątkiem na rękach, za nami Tomek, mamrocący pod nosem "chyba mi się to śni", pchający za zadek drącą się wniebogłosy Galę i tak podążaliśmy wydeptaną w śniegu ścieżynką ze stodoły do chałupy. Maluch w domu natychmiast odżył zaczął brykać i szukać wymienia Gali. Gala i Lutek na razie mieszkają w sieni, nie ma tam ogrzewania, temperatura 5 stopni, celowo nie ogrzewamy im pomieszczenia żeby mały nie przeżył szoku termicznego jak wróci do koziarni, gdzie jest -3, Hrabianka i Fidel w ogóle się tym nie przejmują mają się dobrze, ale one są dorosłe i mają długie futra, mam nadzieje że wkrótce te mrozy odpuszczą i rodzinka będzie mogła wrócić tam gdzie jej miejsce. Chciałabym serdecznie podziękować naszym Gościom, którzy mieli nazajutrz do nas przyjechać, niestety ze względu na zaistniałe okoliczności zmuszona byłam zadzwonić do nich i odwołać ich rezerwację. Dziękuję za zrozumienie i jeszcze raz przepraszam, do zobaczenia jak mrozy zelżeją.











Nie wiem, czy dobrze zrobiłam zabierając ich do domu, wydawało mi się, że Lutek był zziębnięty i trzęsący się, ale wiem jedno, że od początku naszej przygody z kozami popełniliśmy wiele błędów. Nasza totalna niewiedza, mimo naczytania się o kozach i ich hodowli, wydaje się nam teraz wręcz głupia. Po pierwsze pozwoliliśmy żeby Fidel pasł się razem z dziewczynami na pastwisku w okresie pozarujowym. Gala miała ciche ruje i jak się okazało na początku września Fidel zrobił swoje. Po drugie tak pilnowaliśmy Hrabianki u której ruje były bardzo widoczne, Fidel pasł się w tym czasie oddzielnie i cały czas miał oddzielny boks, z pastwiska wracał na smyczy, a dziewczyny luzem. Wystarczył moment kiedy Hrabianka wykorzystała moją nieuwagę i podeszła do niego. Natychmiast go z niej ściągnęłam i ze spokojem czekaliśmy na październikową ruję, tą właściwą, wtedy chcieliśmy dopuścić Fidela a tu rui nie było, bowiem Hrabianka już została zapłodniona. Uświadomił nam to dopiero hodowca do którego zadzwoniliśmy zaniepokojeni jej brakiem. Głupcy z nas straszni, te błędy mszczą się, mrozem, wyrywaniem zwierząt z ich właściwego środowiska, ale cóż musimy za te błędy zapłacić, dlatego wzięłam Gale z Lutkiem do domu, bo on nie może płacić życiem za naszą głupią niewiedzę. Tak więc sami widzicie jacy z nas mądrale, Zosia i Janusz przestrzegli mnie przed tym, ale nam się wydawało że damy radę, że wszystko jest pod kontrolą i było pod kontrolą natury, nie naszą. Gala ma to już za sobą, teraz kolej na Hrabiankę, modlę się żeby te mrozy odpuściły, bo nie chciałabym przeżywać tego drugi raz, ani fundować stresu Hrabiance. Ten egzamin zdaliśmy na 2, mam nadzieję, że w przyszłym roku lepiej się przyłożymy. Dziękuję Wszystkim za komentarze pod poprzednim postem i może ktoś, kto chce mieć kózki nauczy się czegoś na naszym przykładzie.