wtorek, 22 maja 2012

Są jeszcze takie miejsca...



Wielu z Was marzy o tym żeby zmienić swoje życie, rzucić wszystko i przenieść się gdzieś, choćby w Bieszczady. Żyć zgodnie z porami roku, zawiesić na kołku garnitur i garsonkę, wdziać kalosze, zakasać rękawy i pracować na kawałku własnej ziemi. Uwierzcie, że jest to możliwe, wystarczy tylko odrobina odwagi. Jakiś czas temu odwiedzili nas młodzi ludzie którzy stworzyli w Bieszczadach niepowtarzalne miejsce, wyremontowali 100 letnią chyże, sprawili, że stare domostwo znowu zatętniło życiem. Tu rodziły się ich dzieci, tu żyją z pracy własnych rąk. Kasia piecze chleby, Leszek robi drewniane meble, które Kasia maluje w piękne polne kwiaty. Smolnikowe Klimaty, to miejsce z duszą stworzone przez pasjonatów wszystkiego co dawne. Ciężko pracowali żeby uratować to domostwo, niestety sytuacja rodzinna zmusza ich do sprzedaży Smolnikowych Klimatów , ponieważ wielu ludzi pyta mnie o takie miejsca postanowiłam pokazać Wam jedno z nich, być może to miejsce czeka na kogoś z Was, tak jak moja chałupa czekała na mnie. Tak więc zapraszam Was w progi 100-letniej chyży, tu czas płynie innym rytmem. Ponieważ dostałam zgodę Kasi i Leszka podaję ich numery telefonów, gdyby komuś serduszko zabiło do tego miejsca
883-653-219 , 510-87-87-16







Przed świętami Bożego Narodzenia Bubisa z "Moje życie na wsi" wysłała mi zakwas i przepis na chleb. Zakwas skrzętnie przechowuję w lodówce i raz w tygodniu, skoro świt w piecu lądują chleby, które złocą się z minuty na minute i wypełniają chałupę cudownym zapachem. Gościom bardzo smakuje taki chlebek, więc proszą mnie o przepis. Przepis, przepisem, ale bez zakwasu nic się nie upiecze, tak więc w ślad za przepisem zamknięty w małym pojemniczku mknie drogą pocztową zakwas. Gdzie ja już tego zakwasu nie wysyłałam, zatacza on coraz większe kręgi, trafia do miast i miasteczek, a z nich dalej w świat. Bardzo mnie to cieszy, nazwaliśmy go "jolinkowy chleb przechodni", tak właściwie powinno być "bubisowo-jolinkowy chleb przechodni". W zamian za zakwas, dostaje zdjęcia pierwszego upieczonego chleba. Jak się okazuje "nie taki diabeł straszny". Od kiedy mam ten zakwas nie kupuję chleba w sklepie, bowiem wypieki tamże Tomek nazwał bardzo wdzięcznie "klęską piekarza". Niestety ostatnimi czasy dowaliłam sobie z robotą, prawa ręka z tygodnia na tydzień bolała coraz bardziej, myślałam sobie, jak wlazło, to i wyjdzie. Na wsi, gdzie robota goni robotę nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą. Wlazło, ale wyleźć nie chciało, więc musiałam udać się do Krakowa, żeby jakiś lekarz obejrzał to moje nieszczęście. Pani doktor obejrzała i za głowę się złapała, dorobiłam się pięknego zapalenia ścięgna. Zaaplikowała mi dwa zastrzyki w spuchniętą rękę i przykazała ją oszczędzać, tak więc w ramach oszczędzania ręki ogród zarasta zielskiem, wiele płotów i płotków czeka na malowanie a ja siedzę z kozami na łące, oszczędzam i przerażenie mnie ogarnia, co to będzie jak się wreszcie to oszczędzanie skończy.







Chciałam Was jeszcze zaprosić na stronę internetową  Międzynarodowego Uniwersytetu Włóczęgów i Turystów, stworzyli ją pasjonaci pięknych miejsc i szlaków. Pozdrawiam serdecznie, dziękuję pięknie za maile i komentarze.  

poniedziałek, 7 maja 2012

Sielankowo...

fot.Ana

Zima poszła sobie precz, nareszcie zaczęła się majowa sielanka, kwitnący sad, łąki pełne mleczy i góry zieleniejące wszystkimi odcieniami zieloności. Muszę się Wam przyznać, że przez te zimowe miesiące, nieraz miałam chwile zwątpienia, załamania, w głowie kłębiły się pytania bez odpowiedzi, oczy wypełniały się łzami. Zbyt wiele się działo, zbyt szybko, wiele wydarzeń zaskakiwało nas znienacka. Po prostu czasami ta nasza rzeczywistość zaczęła nas przerastać..w takich chwilach zwracałam się do przyjaciół, którzy mądrym słowem wspierali te moje upadki, pomagali podnieść się z kolan i iść dalej ku wiośnie..doszliśmy, zimowe smuteczki poszły precz. Zanim zaczęła się majowa sielanka trzeba było uporać się z pozimowym spadkiem w koziarni. Nasze kózki z miesiąca na miesiąc stały coraz wyżej i wyżej. Nadszedł więc dzień wyrzucania gnoju z koziarni. Ja pilnowałam trzódki na pastwisku, a Tomek uzbrojony w widły zabrał się do roboty, trwało to kilka godzin i kiedy nareszcie wszystko było wysprzątane i mogliśmy wrócić do koziarni, moim oczom ukazały się dwie góry gnoju. Nie mogłam uwierzyć jak to wszystko zmieściło się w środku na stosunkowo niedużej powierzchni. Tak więc razem z kupą gnoju pożegnaliśmy zimę i ogłosiliśmy czas pastwiskowy.



 Kózki cieszą się wolnością i soczystą trawą, maluchy z dnia na dzień stają się większe, dokazują i brykają wśród kwitnących mleczy. Hrabianka, uczy się, jak to jest być dojoną nie tylko przez koźlęta. Początki były bardzo trudne, Hrabiostwo fikało jak diable wcielone, my na zmianę męczyliśmy jej wymiona, a mleka jak nie było, tak nie było. Myśleliśmy, że pewnie ma zapalenie wymion, albo jeszcze coś gorszego, bo niby - wydawało nam się, że mleko jest, tylko nie umiemy jej wydoić. Nareszcie nadeszła pomoc fachowa w postaci sąsiadki, która obmacawszy hrabiowskie cycuszki, orzekła z pełnym autorytetem, że mleko nie poleci, bo go po prostu nie ma. Maluchy wszystko wypijają a hrabiowskie wrycki są jak najbardziej w porządku. Kamień spadł mi z serca, im maluchy większe, tym mleczka doję rano i wieczorem więcej. Hrabianka uczy się stać spokojnie, nie szarpać się i nie ładować mi kopytek do skopeczka, z dnia na dzień jest coraz lepiej, nawet jestem zdziwiona, że ta diablica, daje się tak łatwo okiełznać. W długi weekend majowy chałupa tętniła śmiechem i gwarem rozmów przy kuchennym stole, słoneczko świeciło od rana do wieczora i pozwalało naszym gościom cieszyć się tym wiosennym rozświergotaniem i zielonością wybuchającą z dnia na dzień. Księciunio zakochał się w jednej z Magd, nic tylko ładował się jej na kolana, albo podskubywał co się dało. Miałam w tym czasie dzielną pomocnicę przy dojeniu i pasieniu naszej trzódki. Marta, codziennie o siódmej rano schodziła na dół, gotowa pójść ze mną do koziarni, pokazałam jej tylko raz na czym rzecz polega i jej mała rączka sprytnie wyciskała mleko z galusiowego wrycka. Orzekliśmy wszyscy zgodnie, że Marcie należy się honorowy tytuł vice dojarki. Jedni paśli kózki, inni oddawali się lekturze zagłębiając się w fotelowe otchłanie, jeszcze inni sprawnymi rękami tańcowali z igłą i nitką, wyczarowując niezwykłe hafty. Sielankowo - jednym słowem, jak orzekły dwie Magdy.





Fot. Magda

fot. Magda


fot. Magda
Ja rządziłam w kuchni, Tomek z Martą na pastwisku.

Fot. Magda


Fot. Magda


Fot. Magda
Codziennie Magda, jedna z trzech Magd, parzyła nam pyszną espresso :)


Fot. Magda

Fot. Magda
Zakochany Księciunio


Fot. Magda


Fot. Magda


Fot. Magda
Powrót z pastwiska, czasami Fidela trzeba poprosić, żeby zechciał wrócić do koziarni, pomaga mi Marta.

Fot.Ana

Fot. Ana

fot. Ana

Fot. Ana

Fot. Ana
Wstaje nowy dzień

Fot. Ana

fot. Ana

fot. Ana

Fot. Ana
Generał Lutek dowodzi wojskiem

W ostatnich dniach przyleciały do mnie zamówione u Jagódki niezwykłe Anioły, będą czuwały nad Jolinkowem.  Zajrzyjcie do Niej, bo ta dziewczyna ma niesamowity talent, spod jej rąk wylatują  piękne Anioły. Moje zdjęcia nie są doskonałe, u Jagódki zobaczycie je w pełnej krasie. Jakiś czas temu, wtedy kiedy nad głową raz świecił mi jeden, a raz dwa księżyce, dostałam w prezencie od mojej przyjaciółki Gosi starą deskę, na której widniał napis "Jolinkowo fabryka Aniołów", to właśnie Jej Jolinkowo zawdzięcza swoją nazwę, co miała na myśli Gosia pisząc o Aniołach mogę się tylko domyślać.


 




Pozdrawiam wiosennie, zaglądających do Jolinkowa. Dziękuję Raheli za jej cierpliwość i wspieranie mnie w "kozich kwestiach", dzięki Tobie dotrwałam do wiosny.